Follow me @

Changes, changes...



Poniedziałek, godzina 6:30. Znajoma melodia z komórki uświadamia, że czas wstawać. Powieki takie ciężkie, za oknem tak ciemno a poza kołdrą ta chłodno...
Narastająca w głowie myśl o zadaniach na dziś nie pozwala jednak nawet zaspać, przysnąć na chwilę, więc wlokę się do łazienki i zmywam pod prysznicem resztki snu. Śniadanie już czeka, kawa pysznie pachnie (Mężu, co ja bym bez Ciebie!) – zjadam narzekając jak bardzo nie chcę iść do pracy. Opatulona w warstwy ciepłych ubrań pędzę na tramwaj – damn it – znowu się spóźnię. Bimbaj nie przyjechał… przymarzam do chodnika, patrząc z utęsknieniem na pędzące auta. Wreszcie wsiadam. Oczywiście, że nie ma wolnych miejsc – wszyscy staruszkowie z całego miasta muszą przecież jeździć bez celu w godzinach szczytu. Przesiadka – ta sama irytacja, tym razem autobusowa. Docieram do biura, cześć wszystkim, jak tam weekend, kawa może później, bo już ósma a pięć po mam konferencję. Odpalam skrzynkę mailową – 500 nowych wiadomości , telefon już się urywa, dwa raporty do zrobienia na wczoraj. Jak ja kocham moją pracę! Dzień mija, godzina 17, wracam do domu wypruta z emocji. Drzwi otwiera On, uśmiechnięty jak zawsze, a ja dopiero teraz czuję, że zaczyna się prawdziwy dzień. Do nocy zostało jeszcze trochę czasu, więc wykorzystujemy te godziny na maksa, mając wrażenie, że doba jest stanowcza zbyt krótka...

Tak było jeszcze kilka miesięcy temu. Dziś, z 30to tygodniowym Bąblem w brzuchu, cieszę się urokami spokoju. Poranek zaczyna się wtedy, gdy Kostek (ów Bąbel) postanawia obudzić mnie kopniakami i fikołkami. Zjadamy z Lubym leniwe śniadania i cieszymy się sobą w błogiej ciszy (taaak, wiemy, że już za kilka miesięcy Mały Krzykacz zniweczy te piękne chwile lenistwa)… Luby pogrąża się w świat swoich obowiązków, a ja staram się odpoczywać na całego.

Każda doświadczona mama wokół mnie powtarza mi bowiem jak mantrę: „to ostatnie chwile spokoju, ciesz się tym, bo później za nimi zatęsknisz jak za niczym innym”. Delektuję się zatem każdym leżeniem do góry brzuchem, każdą sekundą tylko dla siebie, każdym długim prysznicem i każdą kolacją z Lubym. Przez pierwsze miesiące po wesołej nowinie, byłam przekonana, że dziecko niczego nie zburzy, nie poprzestawia świata do góry nogami. Że to tylko dodatkowy trzeci mieszkaniec, kolejne serce do kochania. A że trzeba będzie nakarmić, przewinąć itp.to przecież nic takiego, nie może być aż tak strasznie. Później jednak, po wszystkich dobrych radach wprawionych w boju rodziców, trochę mnie to zaczęło przerażać. Odpoczywam i cieszę się spokojem, aby na dobre pożegnać się z ciszą, przespanymi nocami i relaksem? Czy naprawdę nie istnieje złoty środek?
Cieszę się na narodziny Brzdąca jak szalona i nie mogę się już go doczekać. Kącik w sypialni gotowy, ubranka i kocyki się piorą, a ja, patrząc na malutkie skarpeteczki, zapominam o lęku i totalnie wyzbywam się wszelkich wątpliwości czy podołam. Spotkało mnie największe szczęście, sens życia, czyste piękno…  Niech poprzewraca mi świat do góry nogami, jestem gotowa! :)